środa, 26 sierpnia 2015

To jeszcze nie jest moje ostatnie słowo

Podróż dokonana, Bałtyk objechany, nawet wstępnie trochę odpoczełam, ale jeszcze mam wiele do powiedzenia więc "nie wyłączajcie odbiorników".
Potrzebowałam tego tygodnia jednak by nic nie musieć, bo podczas wyprawy to jednak ciągle coś trzeba... gdzieś dojechać, ogarnąć podstawowe potrzeby, jak schronienie na noc i pożywienie, tu coś sprawdzić, tam napisać... no nie są to typowe wakacje.
Wróciwszy do Poznania, już masa rzeczy czekała do ogarnięcia, a to przywrócić internet w mieszkaniu, oddać się fascynującej lekturze wezwań do zapłaty itp. itd. i jeszcze pokazać się wszystkim. Ale poza tym korzystałam z dobrodziejstwa stałego miejsca pobytu, z zaopatrzoną lodówką i nic ponad konieczne nie wykonywałam. (Sporo tego nic). Zregerenowana, zawinęłam psa, kompa i namiota na rower, i udałam się w puszczę pachnącą Finlandią by pisać. Zachęcam więc do regularnego wizytowania bloga bo jeszcze wiele wspominkowych wpisów będzie, pare artykułów mam pozaczynanych, których w trasie nie udało się dokończyć, a i ja na miejscu nie usiedzę za długo więc pojawią się i inne destynacje.

sobota, 15 sierpnia 2015

Też zasłużyliście na nagrodę

Podczas, gdy ja kręcę ostatnie kilometry tej wyprawy, wy uruchomcie swą kreatywność. Ogłaszam konkurs na nazwę dla mojego zestawu pojazdów. Zasady są proste: 
1. czekam na propozycję nazw pod postem ogłaszającym konkurs na fan page'u https://www.facebook.com/NINJATRAVELS, a dla nie fejsowych czytelników, tu pod tym postem. 
2. Macie czas do soboty, 22 sierpnia, godziny 13:33.
3. Zwycięzcę wybieram ja wg. swojego widzimisie.
4. Nagroda. Skromna, choć wartościowa, to wydruk wybranego przez zwycięzcę, mojego zdjęcia z tej wyprawy, do wyboru z opublikowanych zarówno na blogu, jak i na fejsie. W rozmiarze antyramowym, nie pamiętam teraz ile to jest, no ale nie takie małe, jak pocztówka, ani wielkie jak fototapeta ;) 
5. Udostępniajcie ten post. Niech dobiję do 500 fanów na koniec.

piątek, 14 sierpnia 2015

Zielona noc

Jak się czuje człowiek dzień przed zakończeniem podróży? 
Jeśli oceniać po decyzjach to co najmniej szalenie bo zaszalałam. Jak? A wzięłam se hotel. 
Bo niemieckie campingi nie dorastają skandynawskim do pięt, bo dosyć mam walki o prąd, dosyć siedzenia z kindlem w łazience czekając aż sprzęty się doładują, 
[A trzecim robię zdjęcie]
dosyć szczędzących wszystkiego gospodarzy i traktowania Cię z łaską, że możesz się rozbić, dosyć limitowanej wody z rury zamiast szlaucha ze słuchawką, a czasem nawet papieru toaletowego, dosyć płaczących dzieci i cudzych rozmów. Nie mam dosyć, natomiast swojego namiotu, śpiworka, maty i systemu, który z Elzą przyjełyśmy na biwakowanie. Niestety Skandynawia mnie rozpuściła i przyzwyczaiłam się do ich nielimitowanej przestrzeni. Teraz, jak Fin, do sąsiada muszę mieć daleko. Jak Szwed nie będę odpalać kuchenki turystycznej dla jednej kawy, a tu na campingach często nie ma nawet kuchni. Do tego denerwują mnie koszty ukryte na niemieckich campingach. W Skandynawii opłata za namiot zakłada, że ktoś w nim będzie spał, a dopłaca się za dodatkową osobę/osoby. Tu płacę za namiot plus siebie plus psa! I prysznic, i podatek od świeżego powietrza. Summa summarum cena, jak za nocleg pod dachem. A zrezygnowałam z couchsurfingu na końcówkę tej wyprawy by sobie pobiwakować. Bo naprawdę mi się to spodobało [kolejny objaw zeszwedczenia?] To jedna z tych rzeczy, od których czasem musisz sobie zrobić długą przerwę, by znowu polubić. A ja się kiedyś zarzekałam, że wyrosłam z namiotu. Musiałam wręcz skompletować sprzęt biwakowy od nowa przed tą wyprawą. Tyle, że wkręciłam się na najfajniejszych campingach świata. W Finlandii, we Szwecji "nad morzem"/"jeziorem" itp. naprawdę oznacza możliwość rozbicia się z bezpośrednim widokiem na wodę. Campingi przechodzą bezpośrednio w plażę. Po tej stronie morza naturalne dla mnie jest, że jak nie ulica to przynajmniej wydma albo coś między teren, a wodą musi być. Piszę o tym tylko po to byście wiedzieli, że jak marzy się wam oglądanie wieczornego słońca czy widok wody po otworzeniu namiotu to Skandynawia czeka.
Ach, że też ona jest tak daleko! I zimna. Cóż, sprawiedliwości musi być i miejsca tak piękne i dające tyle wolności nie mogą być łatwo dostępne  (i nie można mieć wszystkiego, np. pogody)
Ale miało być o szaleństwach, a ja znowu offtopuję, więc jadąc z takimi myślami ale i wspomnieniami fajnych noclegów pod dachem na poprzednich niemieckich eskapadach, postanowiłam wypatrywać "Zimmer frei" u celu. Tyle, że cel to nie wioska, z pokojami dla letników. Miałam dwa campingi obczajone. Pierwszy daleko i nie po drodze, ale przede wszystkim już z opisu mi się nie podobał (płatne prysznice itp.) Drugi teoretycznie w samym Greiswaldzie, praktycznie tak na przedmieściach, że bym do starego miasta się na zwiedzanie czy mikroświętowanie zielonej nocy się nie zawróciła. Ale determinacja była by znaleźć nocleg pod dachem, by przywrócić się do ludzkiego wyglądu przed jutrzejszym wyjściem z ludźmi, spokojnie umyć głowę bez lęku, że limit wody się skończy zanim się spłuczę. I wziąć tyle prądu ile chcę. No nie być dzikusem zwyczajnie.
No i, po ostatnie, bo zasłużyłam.
Przejechałam to wszystko w czasie krótszym niż zakładany (głównie w wyniku błędu w obliczeniach, ale to historia na kiedy indziej) Błąd błędem ale czemu by nie wykorzystać nadmiarek budżetu na świeżą pościel skoro już więcej noclegów nie będzie? Wziąć trzy prysznice i zjeść porządne niemieckie śniadanie, które tak uwielbiam. Kurcze, brzmię jakbym się przed wami usprawiedliwiała, może i trochę tak jest. Jakby podróżnicza narracja wymagała wiecznego oszczędzania, a prawda jest taka, że ja się wszędzie dobrze czuję. Bo to nie tylko kwestia budżetu, niektórzy nie potrafią wyjść z roli, gdy są brudni i zdrożeni i nawet jeśli mogliby sobie tak zaszaleć to, że tak powiem, nie mają śmiałości. Cały paradoks w tym, że właśnie w tych droższych miejscach panuje otwarte, bezproblemowe podejście do klienta. Pies, rower... wszystko jest do ogarnięcia, kein problem, daj sekundę na namysł i się załatwi. Smutne to, jak czynnikiem warunkującym przyjazne podejście do Ciebie jest cena. W sieciowym hotelu w Sztokholmie czułam się bardziej personalnie, z osobistym podejściem, obsłużona niż na niektórych campingach, gdzie 5 minut po zameldowaniu już mnie nie pamiętali (nie tyczy się wszystkich campingów, no i trzeba przyznać, że w Sztokholmie byłam bardzo nietypowym gościem). No, więc miało być o zielonej nocy, a wyszło podsumowanie wstępne noclegów komercyjnych. Tak to jest, jak się rozgadam/rozpiszę. W każdym razie, chciałam namówić innych przyszłych podróżników do śmiałości, gdy po opcjach oszczędnych mają opcję i potrzebę tak zaszaleć. Nic w tym zdrożnego i z otwartymi drzwiami was przyjmą. I dalej nie o szaleństwach ale już z przyczyn technicznych - na tym niemieckim T-Mobile za ni cholerę nie mogę zdjęć okraszających ten post załadować. Niech więc będzie, stan mentalny tutaj, foto relacja na fejsie.
Trochę opacznie zapamiętałam Griefswald, jako letnią mieścinę na wybrzeżu  (ale niech będzie mi wybaczone, gdyż byłam podczas mojej poprzedniej tu podróży oćpana lękami przeciwbólowymi z powodu silnego ataku bólu zęba i gdynie zwiedzałam to uciekałam w sen). Już pełna nazwa wzbudziła moją czujność - Hansa und Univesitet Stadt Greifswald (oni tu lubią dodawać opis do oficjalnych nazw), rzut okiem na mapę i widzisz, że masz do czynienia z miasteczkiem pełną gębą miejskim. Zatem zimmer frei przy głównej drodze nie będzie. Ale już byłam zdeterminowana na nocleg pod dachem, zatem oczy wyostrzamy na hotel, pension i logo bett und bike. Pierwszy, podjeżdżam, hotel & turkishe restaurant, no okej, może przynajmniej będzie tani, ale przed wejściem tabliczka "Tu musimy zostać" i piktogram psa. No skoro nawet nie mogę z Elzą wejść, to co dopiero nocować, jedziemy dalej. Następny jest stowarzyszony w Bett und bike (taka świetna rzecz, tylko w DE: noclegi przyjazne rowerzystom - za wciągnięcie na listę nie krzywią się na jednodniowe spanie, muszą pomyśleć o miejscu do parkowania roweru i jeszcze plusy mają za posiadaniu na wyposażeniu pompki itp., no i oczywiście na szlaku. Oraz bardzo tu powszechne). Stowarzyszony hotel ale miejsc brak. Nie wywalają mnie na zbity pysk jednak tylko organizują nocleg. Ten i ten hotel ma wolne pokoje, przed chwilą z nimi gadaliśmy i masz mapkę i Ci narysujemy, my są tu, a tamten hotel tu. A czy przyjmują psy? Nue wiemy to dzwonimy i pozwalają sobie na żarcik, że najwyżej ja będę spać tam, a pies u nich. Nie była to na serio propozycja ale podoba mi się podejście. Ale w sumie, naszła ich refleksja, ten hotel jest drogi, po drodze jest jeszcze ten tani, najpierw spróbuj tam. No i w nim jestem. I mogłam sobie wieczorem wyjść na miasto, zrobić finisaż i na tą opowieść właśnie potrzebuje zdjęć więc odsyłam na fejsa. A to całe powyżej to przypadkiem mi się skrobło, no ale nic dziwnego, że wpadam już w ton porównawczo-podsumowujący.





czwartek, 13 sierpnia 2015

Coś tu cicho. 
Powody są dwa, a właściwie trzy, o czym mi właśnie brutalnie przypomniano 
Więc po pierwsze T-Mobile ssie, jest do d... itp. W dziczy Laponii miałam lepszy zasięg i szybszy internet niż nad niemieckim morzem. 
Po drugie, tyle tu do oglądania, że zwyczajnie robię sobie wolne i skręciłam obroty. Przecież zaraz wrócę i na spokojnie wszystko opisze, teraz czas doświadczania.
Po trzecie, prąd. 
Moja wieczna bolączka - gdzie się doładuję. Różnie z tym bywa na campingach, niektóre za wszelką cenę to utrudniają. Tak jakbym naprawdę płaciła za ten kawałek trawy, na którym rozbijam namiot. Jak do tego czasem dochodzi płatny prysznic to już jest przegięcie. Gdyby nie potrzeba wody i prądu mogłabym rozbijać się na dziko. Nie po to człowiek szuka tych campingów. No rozwala mnie takie podejście. W dodatku, po skandynawskich campingach jestem rozpuszczona i mam zawyżony standard, któremu Niemcy nie są w stanie sprostać. W niektórych nawet nie ma kuchni! I to tych dużych. Przecież nie będę dla jednej kawy palnika odpalać. 
Ale nie martwcie się, opisy wrócą, jak i ja. Tymczasem odsyłam do fejsa, gdzie zawsze na bieżąco: https://www.facebook.com/NINJATRAVELS

wtorek, 4 sierpnia 2015

Droga do Kopenhagi

 Płynąc promem ze Szwecji ukazuje nam się panorama miasta i zamek ze świetnym muzeum.  Gdy byłam tu wiele lat temu zrobił na mnie niesamowite wrażenie, więc nie zamierzałam go sobie psuć ponowną wizytą ale gorąco polecam.
 Samo miasteczko też ciekawe i znacznie więcej w nim życia niż w Szwecji. Zgadnijcie dlaczego? Podpowiedź na zdjęciu. 
 Koniec z luterańską purytanizmem. Koniec z mądrzejszym od Ciebie Państwem, które reguluje co pijesz do obiadu. Przy okazji, artystka u której się zatrzymałam na ostatnią gościnę w Szwecji podpowiedziała mi powód nurtującej mnie kwestii, dlaczego tam są takie dzikie godziny otwarcia. Bo "nocne" życie, wychodzenie, bawienie na mieście jest nie skromne, by nie powiedzieć nieobyczajne. Gości wypada podejmować w domu, posiłki przygotowane samemu bardziej się ceni itd. Dlatego kawiarnie są czynne od 11 do 15. Takie podwieczorkowe godziny to szczyt zbytku, na który można sobie pozwolić. Takie wyjaśnie ma dla mnie sens i nie podważa mi już weberowskiej koncepcji ducha kapitalizmu (przepraszam, socjolog ze mnie wychodzi). 


Hamletowski Elsinior widziany z lądu. 
To tylko Wam o historii nazwy trochę nakreślę. Zamek, w którym zamieszkiwać miał książe Hamlet znajduje się w Helsingør. Legenda o duńskim księciu, zanim trafiła do Szekspira, przeszła przez francuskie kroniki. Ci, jak wiadomo, nie wymawiają "H" i tak powstał Elsinore - zamek Hamleta. 

 Szlak rowerowy wiedzie wzdłuż wybrzeża, jest wyznakowany (choć akurat tu nie trzeba bo wystarczy jechać wzdłuż morza). 
 Droga jest przepiękna i arcyciekawa. Te ok. 45 km było bardziej widokowe niż cały ostatni tydzień w Szwecji. 
 Moje oko przyciągały głównie niesamowite rezydencje. 
 W zasadzie miałam ochotę fotografować każdą chatę, ale musiałam się spieszyć. 
 Powtarzałam więc sobie, że ostanim razem będąc tu na rowerze zwiedziłam dokładnie Północną Zelandię, a Kopenhagę pobieżnie, teraz więc zrobię na odwrót, zatem trzeba jechać. 





 Z miejsc godnych odwiedzenia bardzo polecam Louisiane. Muzeum sztuki nowoczesnej, przystępnie podanej, z wartościową kolekcją. Tu swego czasu widziałam swojego pierwszego Lichtensteina. Nad morzem, daleko za miastem, to muzeum zdecydowanie do odwiedzenia rowerem. 

 Oraz dom i muzeum Karen Blixen. 
 Oprócz domów, każda osada ma uroczą zatoczkę, a między nimi przystępne kąpieliska. 
 A te to do teraz nie wiem czy dzikie czy hodowlane bo kto by hodował dziczyzne na boisku do piłki nożnej. 
 I tak niezauważalnie, jak to na rowerze, bez tabliczki, jak to na rowerze, wjeżdżasz w miasto, a tu już się zaczyna inna historia.  

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Carlsberg

Jedno z miejsc-symboli Kopenhagi, moim zdaniem warte odwiedzenia i to nie tylko dla miłośników piwa. 
Bo jeszcze architektura browaru, z czasów gdy siedziby firm miały coś sobą reprezentować. Tu postawiono na symbole szczęścia, dlatego słonie mają nieszczęsne swastyki. 
Po trzecie, historia robotnicza. Można się dużo dowiedzieć o warunkach pracy w czasach powstawania browaru.  Kogo zatrudniano (młodzi mężczyźni pochodzenia chłopskiego, chętnie po służbie wojskowej bo tacy znają dyscyplinę), ile piwa dziennie im przypadało, jak długo żyli (55), gdzie mieszkali (browar zapewniał mieszkania) itd. 
Wokół browaru ciągle coś się dzieje. Tu pchli targ. 
Po piąte, historia rodziny Jacobsonów. Zrewolucjonizowali browarnictwo i reprezentowali nieistniejący już typ kapitalisty - nestora. Mieszkający przy fabryce, roztaczający opiekę nad swoimi pracownikami (praca ciężka ale jak na te czasy mieli niezły socjal), oddający społeczeństwu poprzez wspieranie sztuki i filantropię. Tak się zaczytałam w ich historię w książce w sklepie z pamiątkami, że w pewnym momencie mi zgasili światło. Już raz mnie zamknęli w muzeum więc wiedziałam, by się ewakuować. 
Po szóste, degustacja. Co to by była za wizyta w browarze bez tego. Na rynek lokalny Carlsberg ma kilka odmian i mi najbardziej do gustu przypadła Carls Special.
Kolekcja butelek.
Dziś Carlsberg to potężna grupa browarów, a które z nich wchodzą w skład można obejrzeć poprzez tą kolekcję butelek (pełnych). 
Po ósme, koniki. To uwielbiam w duńskich muzeach, że skoro elementem browaru były stajnie to nie wstawia się tam plastikowych modeli. Można się nawet na przejażdżkę wozem wybrać. 
Po dziewiąte, samochodziki. 
Nie będę wam pisać jaki model czego bo mnie to zupełnie nie jara, ale takie retro klimaty to owszem. Te w dodatku wyglądają zupełnie, jak te zabawkowe miniaturki. 
Sztuka.
Większość ufundowanej kolekcji można podziwiać w Glypyotece, w browarze znalazło się jednak miejsce dla kilku rzeźb. 
Chyba tylko sklep z pamiątkami mnie rozczarował, ale to nawet lepiej ;)