Nieco praktycznych i kilka zupełnie zbędnych informacji o tym, jak pokonać drogę do wielkiego miasta.
Jak podejrzewałam, "do" było znacznie łatwiej. Z Uppsali prowadzi nas szlak rowerowy, a nawet kilka.
A na tym przejechałam całą Szwecje. Tu się rozróżnia borówy i te "lingony" mi bardzo odpowiadają, nie są tak kwaśne, jak żurawina, delikatnie cierpkie, nie za słodkie.
A tak wyglądają w naturze.
A to Pani Maria, która prowadzi kawiarnie tuż za Uppsalą.
Akurat trafiłam na fikę (spotkanie przy kawie i słodkim lub kanapce) z muzyką na żywo i miło mnie przyjęto.
Oprócz kawy można tu obejrzeć kolekcje tradycyjnych sprzętów.
Ten moment, gdy obracasz mapę, a ona aż brązowieje od przedmieść.
Rowerem wszędzie wjeżdża się od tak dziwnych stron, że trudno się zorientować czy to już i omija się informujące o tym tabliczki. I tyle ze zdjęcia z rogatkami Sztokholmu.
Przynajmniej przedmieścia są połączone ścieżkami rowerowymi. Czasem wzdłuż głównych tras, czasem między domami.
Lodbrok tu był ;)
I tak jedziesz przez kolejne przedmieścia, niby urozmaicone, ale w sumie to są bardzo nudne trasy. Czasem jakiś ciekawszy dom się trafi.
Droga do, jest całkiem porządnie wyznakowana. Pojawia się nawet (co jest rzadkie) cel dalekosiężny, czyli Stockholm C.
Tu raczej, jeśli są znaki, to według filozofii 'doprowadzić do następnego najbliższego'. Jadąc przez miasta trzeba znać nazwy dzielnic więc.
Aż w pewnym momencie przedmieścia się wybrzuszają w górę. Teraz będzie jazda przez osiedla.
Ten miał dość.
Z drogą "z" już nie było tak łatwo. Szczerze mówiąc, chciałam sobie tego oszczędzić i po prostu wywieźć się do pierwszego miasteczka za Sztokholmem, ale na dworcu mnie poinformowali, że wezmą rower ale nie przyczepkę więc trzeba było jechać. (Monoporter znowu taki przydatny). I tu już naprawdę trzeba było się dobrze orientować w dzielnicach by z jednej do drugiej przejechać oraz w dzielnicach poboczbych by wiedzieć gdzie nie skręcić. Niezastąpione okazało się również obeznanie ze szwedzkim systemem, który jest dość leniwy, bazujący na domysłach i bardzo nieprecyzyjny. Nazwałabym to systemem drogi głównej. Musisz wyczuć co jest drogą główną bo znaki informują tylko o zmianie drogi głównej.
Na poniższym przykładzie:
Jak zinterpretowalibyście tą strzałkę prosto?
Oczywiście informuje ona o skręcie w prawo!
(Wjedź prosto na szlak i podążaj nim dalej, a on zaraz za znakiem podąża w prawo)
Gdyby nie tygodnie w Szwecji, nie wiedziałabym tego. Teraz prawidłowo odczytuje wskazówki w 90% przypadków. Także nie zaczynajcie swojej szwedzkiej przygody rowerowej w Sztokholmie bo zginiecie. Jakiś port na dobry początek, na oswajanie się z systemem.
Każdy kraj to nowy system. Nie jest tak jak samochodem, że mając prawko odnajdziesz się na obcych drogach. Nie ma jednego systemu rowerowego więc wszędzie musisz uczyć się od nowa. Jedno jest wspólne, wszędzie jest to wiedza tajemna. Ktoś wymyśla szlaki, gminy obarcza się ich wyznakowaniem i nikt nie chwali się dokonaniem. Możesz ewentualnie kupić informacje o tym jak wiodą publiczne szlaki. Tak jest prawie wszędzie.
Co mi się tu bardzo podoba to to, że na czas remontów robi się tymczasowe drogi rowerowe. Nie wystarczy po prostu zamknąć trasy - przejezdność musi być! Gorzej, że na tych prowizoryczne drogi rowerowe nie przenosi się znaków.
Co mi się tu bardzo podoba to to, że na czas remontów robi się tymczasowe drogi rowerowe. Nie wystarczy po prostu zamknąć trasy - przejezdność musi być! Gorzej, że na tych prowizoryczne drogi rowerowe nie przenosi się znaków.
Szlak turystyczny stara się prowadzić Cię ciekawie - w tym przypadku od kościółka do kościółka, ale ja chciałam się po prostu wydostać więc wybrałam krótszą trasę wzdłuż E4 z dzielni do dzielni.
I tak po 40 km i połowie dnia dostałam się do Sodertajle, gdzie chciałam dojechać pociągiem, i gdzie już można uznać, że opuściłam Sztokholm bo przedmieścia przestają być zwarte, a zmieniają się w kolejne miasteczka.
Miasteczko nawet ciekawe i ma fajne muzeum interaktywne ale za dużo czasu pochłonęło mi dostawanie się tam.
Dalej już szło łatwiej. Na szczęście, bo od Uppsali martwiłam się czy teraz czeka mnie niekończąca się przeprawa przez przedmieścia. A te mają to do siebie, że pełno tam drobnych uliczek i dróg rowerowych, więc musisz non stop sprawdzać, którędy jechać.
Za to, jak podejrzewałam, teraz jestem bezpieczniejsza pod względem awaryjności roweru. Już nie jest "przynajmniej o dzień drogi do rowerowego", jest gęściej, a z ciśnieniowej pompki mogę skorzystać na osiedlu.
Szwecja wynagrodziła mi trudy przebijania się przez znienawidzone przedmieścia zsyłając łosia i łosiątko. Za daleko na zdjęcie, ale przez lornetki prezentowały się świetnie.
I tak dojechałam do Nykoping, na którego przedmieściach (o zgrozo! A te przedmieścia przedmieści były tak identyczne z wszystkimi takimi na świecie, że nie było znaczenia czy to Szwecja, LA czy podpoznańska Dąbrówka) no więc tak dojechałam na przedrożony ale uroczy camping nad gadającym jeziorem. A przynajmniej ja je tak nazwałam od ptactwa, które tam nadawało (co się liczy na plus).
A tam spotkało mnie coś strasznego - wychodzę z łazienki, a tam noc! Pierwsza od Helsinek, prawdziwa ciemna noc :(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz