piątek, 3 lipca 2015

Luleä

Czyli o tym, jak przymusowe przerwy uświadamiają, że jak nie zwolnię to i tak coś mnie zatrzyma,
Luleä była jednym z moich celów dziennych, ale to co mnie gna sprawia, że często tylko robię przejażdżkę po centrum, nie schodząc z roweru, jeśli nie muszę czegoś załatwić. Zwłaszcza, że miejsca noclegowe lubią być dość oddalone, a ja chcę już zrzucić klunkry, a potem to już nic mi się nie chcę. 
Więc czasem wyłamana szprycha zmusi Cię do dłuższego postoju. Najpierw musiałam dojechać 80+ km do Lulei i zatrzymać się na potwornym campingu. Nie żeby był syf, jak w KontenerArt czy coś. To się tu po prostu nie zdarza. Straszny był dlatego, że to moloch sieciowy, obsługa jak cyborgi, niby 4 gwiazdkowy ale za wszystko musisz płacić (ciepłą wodę, wifi - dzięki mam własne intetnety, prądy - etam podepnę się zamiast mikrofali), a cena wyjściowa jest nie mała i do tego musisz sobie wyrobić kartę jednej z tryliona organizacji campingowych za 150 skk, która pewnie jest uznawana tylko na 5 campingach. Także, we Szwecji unikać sieci First Camping. Na szczęście takie super sieci mają ofertę skrojoną dla każdego, więc w rogu campingu, w sekcji D było miejsce dla takich jak ja i fajni ludzie się tam porozbijali oraz osiedle przyczep campingowych dla pracujących w pobliskiej fabryce estońskich robotników. Jak na ironię, w folderku o campingu, który leżał w kuchni przeczytałam, że Karlsvik (właściwa miejscowość adresowa campingu) kiedyś był osadą robotniczą do obsługi pobliskiej fabryki. "Kiedyś ", a tak naprawdę zmienił się tylko standard. A na zdjęciu nie camping tylko plaża miejska, a wyżej ciąg knajpek w starych dokach. 
 

Luleä to większe miasteczko po tej stronie północnego wybrzeża Zatoki Botnickiej. 7 port w Szwecji, uniwersytet itp. No i sklep rowerowy  (jedyny serwis w okolicy). Napisałam do nich wcześniej, że jadę z usterką, rower i klunkry zostawiłam i zwiedzam.
Zaczęłam od objazdu poprzedniego wieczoru, zlokalizowałam sklep rowerowy i trafiłam na interwencję; )
Miasteczko zupełnie inaczej wyglądało po deszczu niż następnego dnia w ciepły, powszedni dzień.
Za to wieczorem pachniało milionem kuchni, a najbardziej Chińczykiem. O słodka torturo! Natychmiast zamarzyłam o wegeburgerze. Mówię i mam. 


Ryby prosto z kutra.

Elzę rzadko interesują inne psy, a duże to już zwłaszcza, ale tego jakoś bardzo chciała poznać. 
Unik.
Ni to restauracja, ni to hala użyteczności publicznej, ni to miejsce kongresowe.

Odesłano mnie tam do toalet.
Ale właściwy charakter budynku pozostaje dla mnie tajemnicą.

Jakoś mnie bawi zestawienie sushi i tradycyjnej drewnianej chaty.
Miasto reklamuje się łagodnym latem i prawdziwą zimą i było całkiem ciepło więc ludzie rozleźli się po ulicach. 

I nauczyłam się nowego słowa "rea" czyli wyprzedaż. 
Ratusz?
Elza już miała wyraźnie dość spaceru i zostosowała roll over, leżę i dalej nie idę. Ja też już wszystko zobaczyłam i załatwiłam. Było śniadanko, "poczta",
/i tu ciekawostka dla wszystkich psioczących, że muszą odbierać pisma z sądu w Małpce. Tu już, w ogóle nie ma poczt (poza jedną w Finlandii na kole podbiegunowym w wiosce św. Mikołaja). Przesyłki to coś co się nadaje i odbiera w markecie. W większych jest osobne stanowisko za linią kas ale obsługiwane przez pracowników marketu. Nie 'również w markecie', 'tylko w markecie'.
Więc przesyłka nadana, kupiłam nowy pasek bo mi spodenki zjeżdżają, na piwo poszłam (i więcej nie pójdę po dostaniu rachunku), pies już nie chciał łazić więc wróciłyśmy do sklepu, a tam jeszcze nie gotowe.
Miast się miotać powinnam uczyć się od psa, jak się wyluzować.
Aż w końcu padło długo oczekiwane "gotowe" oraz "w samą porę na deszcz", ale już nawet to mnie nie powstrzymało by jechać dalej bo w okolicy czekało niezwykłe Gammelstad do zwiedzenia (fotki się znowu w złym miejscu zapisały więc dopiero, jak złapię wifi będą), a w zanadrzu nocleg na prawdziwej farmie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz