czwartek, 30 lipca 2015

Na samym dnie

Ostatnie dni były dość... cóż, nudne. Prawie. 
Trasa ładna i prosta, ale ja już taka zblazowana, tyle widziałam, że mnie nie zachwyca. Ale ile razy Szwecja zaczynała mnie nudzić, pojawiało się coś, że szczena opada. 
W drodze do Karlskrony ziewałam marząc o kawie. 
Czy to miasto wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO miało mnie powalić?
Co ciekawe to nie zabytki zrobiły tam na mnie największe wrażenie. 
Nie baroki.
Ani koncepcja stworzenia miasta twierdzy. Portu na wyspie otoczonego przez inne wysepki.
Choć trzeba przyznać, że jak na baza marynarki, o militarno-obronnyn przeznaczeniu to bardzo ładne miasto.
Jest co podziwiać z architektury. 
Wrażenie zostało jednak cokolwiek stępione, gdyż jest to miasto mało przyjazne psom. Po tym, jak z jednego ogródka nas wyrzucili, w innych nie pozwolili usiąść w środku nie czułam się tam zbyt miło potraktowana. Zatem kolejne miasto, w którym nie udało się zjeść kolacji imieniniowej. 
Ciekawe czy tu by ją wpuścili. 
Odechciało mi się pytać.

Widzicie ten model żaglowca w oknie? Takie były w co drugim budynku bo tu w końcu było czuć stereotypowy morski klimat. Nie, że mewy i piasek, ale ten nadmorski klimat ludzkich wytworów pojawił się dopiero w Bleking (krain, w której leży Karlskrona), choć pewne przebłyski pojawiły się już w Smalandii, w postaci róży wiatrów w ogrodach. 

Most na Strumholmen. Wyspa jeszcze w zeszłym wieku niedostępna. Teren militarny, ściślne kontrolowany.
Obecnie mieści kulturę, muzeum i lofty.



HMS Vastervik, okręt klasy Nörrkoping (śmiesznie się podaje nazwy od miast, w których się było na rowerze). Najpierw torpedowiec, potem wyposażony w rakiety, zwolniony ze służby w 1997 r. Swego czasu prawie by wziął udział w potyczce, gdy się radziecki okręt tu zapędził. Ale obeszło się bez 'kontaktu'. 


Tych chyba też tu mało było, jeśli w ogóle, jak na nadmorską trasę.
A pomiędzy muzeum, kulturą i sztuką część budynków zaadaptowano na mieszkania. To zdjęcie ma oddać, jaki klimat tu panuje latem... grille, wybieg dka królika. Bo normalnie latem tu tyle nie pada, to tylko ja mam tak wyjątkowo.

W linii prostej wszędzie jest blisko ;)
Urzekł mnie ten domek i nie tylko my w Poznaniu mamy domy bez boków.
"Wychodzący z książki"
Wieża zegarowa.
(Zawsze jakimś cudem znajduję miejsca preferowane przez lokalną menel socjetę, więc jeśli tego rodzaju "aktywność na świeżym powietrzu" was interesuje to tu)

Wracając jednak do kwestii co mi się najbardziej podobało w Karlskronie, skoro nie zabytki. 
Domy mieszkalne.
Pod względem zabudowy to zdecydowanie jedno z tych miejsc na listę "mogłabym tu mieszkać".
Zwłaszcza na sąsiadującej z główną (Trosso) wyspą Bjorkholmn.
Dawne zaplecze rzemieślniczo-handlowe dla bazy militarnej, teraz domy tam muszą kosztować fortunę.
A na campingu mini golf był cały w miniaturach karlskrońskich zabytków. Tu prawie na każdym campingu są mini golfy i w miasteczkach obowiązkowo też. 
Sam camping, dwie wyspy dalej, był jednym z tych molochów co to wykorzystują swoją lokalizacje nabijając ceny. Ale trzeba przyznać, że genialnie położony, na urokliwej wysepce (Dragsö) , z własną przystanią, pełen królików, spacerkiem można z zatoczek udać się do zabytkowego miasta... wytrzymałabym tam nawet dłużej niż dobę.
Na dłużej mogłabym zostać na Bjorkholmie. Te chałupki miały coś brytyjskiego w klimacie.
Tak sobie chyba większość z nas standardowo wyobraża mieściny na dalekiej północy, tymczasem dla mnie to już kompletne południe.
A jaki widok jest na końcu Twojej ulicy?
Na szybce tego pomnika pod odpowiednim światłem maluje się obraz.
Ten pomnik sprzedawczyni ryb mi się strasznie podobał, ile detali!
Jest i park miejski.
W dodatku, Karlskrona ma bezpośrednie połączenie z Polską...
Szkoła wyższa.
Mniejsza o polski, który z racji na połączenie pojawia się w Karlskronie przy każdym opisie zabytku. Ten ostani język! Niech mi ktoś potwierdzi, że Djtyyfz to prawdziwy wyraz bo mi to wygląda na loreum ipsum.
Przepraszam bardzo, czy Panie wiedzą którędy mam jechać?
Podczas drogi z Karlskrony byłam chyba najbardziej zagubiona na tej wyprawie . Niby jechałam własną trasą bo szwedzkie drogi to już moje podwórko (i jak tylko człowiek się tak poczuje, wtedy popełnia błędy). Raz się dałam zwieść znakowi "Cykelsparet" (trasa rowerowa), który wyprowadził mnie na tą uroczą drogę. Ok, fajnie, że tu w ten prosty sposób uwzględniono ruch rowerowy przy E trasie, ale nie szczególnie to przyjemne tak głęboko zaglądać kierowcom w oczy. Posłuchałam więc sugestii google maps, które jako rowerową alternatywe zaprowadziło mnie leśną drogą wprost... na czyjąś farmę, gdzie nawróciłam z powrotem za kable. A więc ok, po tym, jak jej przez całą Szwecję unikałam trasa E postanowiła mnie przygarnąć na pożegnanie.
Po czym już bez przygód, choć spiesząc by zdążyć przed deszczem trafiłam do Järnvik.
Mały camping, malowniczo położony, osobiście prowadzony. Takie tu lubię.
Jakoś do tych najciekawszych zawsze najtrudniej się dostać.
Ten jest po drodze do niczego. Trzeba do niego celowo zjechać z dala od wszystkiego, by móc przycupnać sobie na końcu Szwecji.
Sama wiocha ma może z trzy chałupki, więc camping zośmiokrotnia tu populacje.
I tak się teraz przewiercam przed podbrzusze Szwecji, brnąc na zachód, w stronę Danii. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz