czwartek, 4 czerwca 2015

Techniczno-praktyczne zagwózdki łotewskie cd

To nie jest kraj... który sobie można tak szybko, bezproblemowo przejechać. Choć od Liepaji niby lepiej, dzień bez żużlu dniem straconym. Żużel to powinni tu sprzedawać n amagnesach na lodówkę, jako pamiątkę. Ale oddajmy cesarzowi... wyjazd z Lipawy był imponujący.
I ciągnęło się to i ciągnęło. Szacun, nie tylko "jak na Łotwę". Ale jak wiadomo, wszystko co piękne musi się skończyć. Byłam na to przygotowana bo od tego momentu podążam przez Łotwę już własną trasą, skoro szlak nie istnieje. Był tylko jeden fragment trudny do przeskoczenia, wszelkie drogi z Lipawy w głąb mają wspólny początek - bardzo konkretną krajówkę, taką na stolice. Przez chwilę wejrzałam w jej głębie ale nie, nie warto. Na szczęście wokół dużo wsi połączonych drogami, oczywiście żużlowymi i piaskowymi.
Na domiar złego coś mi zaczęło gadać w rowerze, a kto jeździ, ten wie, że w rowerze nic nie ma prawa się odzywać. Nie dlatego, że to irytuje, lecz dlatego, że to oznacza, że gdzieś coś się trze, napina, wkręca i w końcu zniszczy, urwie, poleci sobie, poważnie uszkodzi sprzęt lub spowoduje kolizje. Sprawdzam wszystko dokładnie, podejrzewam błotnik przyczepki. Poprawiam go po wielokroć, a on swoje. Poirytowana, po prostu go odkręcam. Wydostaje się z "objazdu krajówki" na mój typ trasy czyli ode wsi dode wsi. W końcu znalazłam w tym kraju drogi wojewódzkie. Asfaltowe. Tak mogę jeździć setki i droga mi się nie nurzy. W powietrzu czuć bez.

I powiew rewolucji zimowej (1905)
Wegetacja tu trochę spóźniona. Cofnełam się w czasie i jeszcze raz przeżywam majowe pejzaże. 
Aż tu nagle odgłos wrócił. Ponowna inspikacja i jak zobaczyłam co jest powodem to się dopiero przeraziłam. Kółko od przyczepki se lata po ośce i jednym ruchem ręki można je zdjąć. Jakoś prowizorycznie udało mi się przykręcić i ruszam dalej z założeniem, że pierwszy warsztat, choćby i samochodowy, i trzeba zjechać to naprawić. Ale na trasie nic tylko urocze landschafty i jedno miasteczko po drodze. Właśnie wjechałam do Aizpute gdy odgłos powrócił. Urocza, mała mieścina ale czego się spodziewać wśród tych drewnianych chat.
Kilka kotów przyglądało mi się, jak próbuję tymczasowo dokręcić kółko ale rozwiązanie prowizoryczne już nie działało i kółko tańczyło na ośce. Zrezygnowana dostrzegłam mapę turystyczną miejscowości na tablicy. W trzech językach podano gdzie restauracja, gdzie hotel, gdzie policja i... serwis rowerowy! :D
Jadę pod wskazany na mapie adres. Kątem oka dostrzegłam, że mijam napis "Ripo" i to chyba to. Wywołałam człowieka na zewnątrz, a że ni w ząb po angielsku to pokazuje imbusem, że przykręcać i że kółko oraz że schodzi. Spojrzał fachowo, zabrał kółko i zniknął na zapleczu. Po chwili wrócił z różnymi śrubkami i mierzy. Nie te. Na zaplecze, wraca z nowym zestawem, solidnie przykręca, sprawdza czy chodzi, daje mi zapasową śrubkę i wygania w drogę. Ja chcę zapłacić, a ten macha ręką, coś pomiędzy "a idź mi stąd" a "przecież to drobnostka". Skłoniłam się w pas i odjechałam. 
Dalsza droga minęła mi w podniesionym nastroju. Mieszanka ulgi i radości z pokonania przeszkód. I już bez dalszych problemów dojechałam do Kuldigi.
Jednocześnie zachęcam do śledzenia fanpage'a NINJATRAVELS po bieżące informacje gdzie teraz jestem, co robię. 

1 komentarz:

  1. Taka ludzka bezinteresowność potrafi się pojawić w takich momentach i człowiek nabiera trochę wiary w gatunek :) Pięknie Aniu! Trzymam kciuki za dalszą drogę!

    OdpowiedzUsuń